
Trochę wody w Wiśle upłynęło od ostatniego wpisu, a to wszystko przez liczne wyjazdy, które w ostatnim czasie nie dają mi wolnej chwili na napisanie kilku słów. Jedną z nich był festiwal filmowy Nowe Horyzonty, które jak co roku odbywają się we Wrocławiu. Z tego miejsca chciałbym przeprosić Was za wręcz brutalne urwanie cyklu podcastów omawiających poszczególne tytuły. Jednak chciałbym zaznaczyć, że nie było w tym złej woli. Decyzja podyktowana była brakiem możliwości udostępnienia i wstawienia do internetu tych kilku minut nagrania. Przyczyna była dość błaha, bo po prostu skończyła mi się umowa z dostawcą... Tym tekstem niejako chciałbym zrekompensować brak codziennej dawki recenzji. Omówię, moim zdaniem, najlepszy i najgorszy film festiwalu. Co prawda udało mi się dobrze wyselekcjonować z szerokiego programu godne uwagi dzieła, także na ten najgorszy poświęcę tylko małą część dzisiejszej relacji. Podczas tych 11 dni obejrzałem 48 filmów. Do uzyskania maksymalnej ilości zabrakło mi jednego bloku, ze względu na spotkanie ze znajomymi. Poziom w tym roku był niesamowicie wysoki. Wiadomo to duża zasługa mocnego Cannes, czy innych ważniejszych europejskich festiwali. W zasadzie tylko 4 filmy dały mi powody do negatywnego odbioru. Bardzo się cieszę, że miałem możliwość obejrzenia 3 wybitnych dzieł i to w pełni tego słowa znaczeniu. To filmowy esej "Serce psa", niemiecka czarna komedia "Toni Erdmann" i perła neomodernizmu "Śmierć Ludwika XIV". Jak się pewnie domyślacie najbardziej przypadł mi do gustu ten ostatni. Nieraz pisałem o mojej bezgranicznej miłości do slow cinema i tak też było w tym przypadku. Przed seansem wiedziałem tylko, że swoją premierę miało w Cannes i zebrało tam pozytywne recenzje. Nazwisko hiszpańskiego reżysera w ogóle nie było mi wcześniej znane. To dla mnie takie największe festiwalowe odkrycie. Albert Serra na swoim koncie ma tylko 4 pełnometrażowe filmy, ale jestem pewien, że już niedługo będzie uznawany za klasyka swojego gatunku i stawiany obok takich weteranów jak Lav Diaz czy Béla Tarr. To typ artystycznej osobowości dążącej do ideału i swojej bezkompromisowej wizji sztuki. Po wakacjach zamierzam nadrobić sobie jego wcześniejsze dokonania i postaram się zrecenzować je na blogu. "Śmierć Ludwika XIV", jak tytuł wskazuje, odpowiada o ostatnich dniach z życia francuskiego Króla Słońce. Fabuła nie jest zbytnio atrakcyjna, bowiem nie doświadczymy w nim jakiś dramatycznych zwrotów akcji czy wielkiej zagadki. To bardzo prosta w konstrukcji historia o powolnym odchodzeniu ze świata żywych. Jak to bywa w neomodernizmie fabuła nie do końca ma pierwszorzędne znaczenie. Raczej to sposób w jaki zostało to zrealizowane wybija się na czołowy plan. W dziele hiszpańskiego reżysera praktycznie wszystkie elementy składowe zostały doprowadzone do perfekcji. Od wybitnych zdjęć stylizowanych na obrazy Rembrandta (w ostatniej scenie Serra wręcz cytuje jego jeden ze słynniejszych obrazów) po wybitne aktorstwo, a w szczególności Jean-Pierre Léaud wcielający się w króla, do znakomitego doboru muzyki klasycznej. Najpierw chciałbym skupić się nad moim ulubionym aspektem, a mianowicie zdjęcia. To co teraz napiszę można interpretować jako pozytywny, bądź negatywny punkt. Dobór ciemnych barw i odpowiednich kontrastów przeznaczony jest tylko i wyłącznie do oglądania w kinie. Laptop czy telewizor nie odda tego efektu... Ten film po prostu trzeba oglądać w bardzo ciemnych warunkach, dodatkowo na dużym ekranie. Moim zdaniem tylko wtedy można w pełni rozkoszować się rembrandtowskimi barwami. Aktorstwo przede wszystkim opiera się na minimalistycznej, ale sugestywnej grze Léaud. Gwiazda francuskiej nowej fali wraca po czteroletniej przerwie i udowadnia, że jest czołową gwiazdą także dziś. Wiele słów ciśnie się na usta, żeby opisać jego dojrzałość artystyczną. To taki weteran i profesor swojego fachu. Cudownie było patrzeć z jakim szacunkiem patrzyli i asystowali mu jego partnerzy. Co tu dużo pisać, to prawdziwy mistrz, a jeśli miałbym wybierać jego najlepszą scenę, postawiłbym na wybitną sekwencje z wykorzystaniem Kyrie z Mszy c-moll Mozarta. To wyżyny aktorstwa, inscenizacji, reżyserii, wszystkiego... To w moim odczuciu najlepsza scena tego roku! Tutaj poczułem coś, co można nazwać oczyszczeniem poprzez emocje. To jedyne takie doświadczenie podczas całego festiwalu... Wychodząc z seansu autentycznie uginały mi się nogi. Życzę każdemu, żeby poczuć coś takiego w kinie. To dowód na to, że kino to najlepsza synteza sztuk. Malarstwo+Aktorstwo
+Muzyka+Słowo=Kino :) Dla takich filmów warto jeździć na festiwale. Najprawdopodobniej będzie w polskich kinach, jednakże z ograniczoną dystrybucją. Warto wypatrywać tego tytułu w swoim kinie. Ocena:9,5/10 (ale po drugim obejrzeniu może być 10). Jednak żeby nie było zbyt słodko dołożę łyżkę dziegciu do tej beczki miodu. Zdecydowanie najsłabszym filmem był brytyjski "Sunset Song" Terence'a Daviesa. Obejrzałem go ostatniego dnia i żałuję, że nie wybrałem czegoś innego. To "dzieło" poleciła mi znajoma, której pod tym względem bardzo ufam. Jednak dostałem coś strasznie sztucznego, coś co koniecznie chce być "czymś więcej", a nie do końca potrafi sprostać nałożonym sobie wymaganiom... Idealnym słowem, żeby opisać całość to właśnie sztuczność. Aktorzy nie wierzą w swoje postacie, miejscami miałem wrażenie, że popadają w autoparodię. Na tytuł najgorszej aktorki roku zdecydowanie zasługuje drewniana, wiecznie płacząca Agyness Deyn. Jakbym na siłę miał się doszukiwać czegoś pozytywnego, to na malutki plusik zasługują miejscami piękne zdjęcia. Ale to tylko tyle... Ocena:2/10. To było wspaniałe 11 dni! Dzisiaj strasznie brakuje mi tego intensywnego stylu życia, tej kawki pomiędzy seansami, tej walki o 8:30 o najlepsze seanse... Nie pozostaje mi nic innego, jak napisać Do zobaczenia za rok!