sobota, 28 maja 2016

Szatańskie tango - 1994

Moja fascynacja węgierskim reżyserem Béla Tarr'em zaczęła się od obejrzenia jego najmłodszego dzieła pt. "Koń turyński". Zakochałem się w tym powolnym prowadzeniu narracji, celebrowaniu zwykłej codzienności i w pięknych mastershotach. W tym filmie nawet jedzenie ziemniaków urasta do rangi symbolu. To dowód na to, że wybitne kino nie musi posiadać nie wiadomo jakiego scenariusza z wielkimi fabularnymi twistami. To kino w czystej postaci, proste i zarazem piękne. To powolna podróż po węgierskich wioskach, która pozwala nam na bliższe poznanie tamtejszej społeczności. Po hipnotycznym seansie (po którym naprawdę można "zobaczyć i usłyszeć więcej") stwierdziłem, że muszę nadrobić sobie jego dorobek artystyczny. To europejski Lav Diaz. Dla tych, którzy nie wiedzą kim jest Diaz spieszę z pomocą. To czołowy filipiński reżyser z nurtu "slow cinema". Niestety dostęp do jego dzieł jest strasznie ograniczony. Jedynie na Nowych Horyzontach można zapoznać się z jego twórczością. Osobiście widziałem tylko jeden film jego autorstwa, ale muszę przyznać, że ten 5 i pół godzinny seans w kinie był doświadczeniem metafizycznym. Bo właśnie takie działanie ma "slow cinema". Dzięki temu, że na ekranie stosunkowo "nic się nie dzieje", możemy (i mamy na to czas) dogłębnie analizować pojawiające się obrazy na ekranie. W tym roku na NH będzie można obejrzeć najnowsze dziecko Diaza, które zostało nagrodzone na festiwalu Berlinale. To ośmiogodzinna podróż po filipińskich prowincjach. Zapowiada się naprawdę fantastycznie. Wracając do Tarr'a. Drugim obejrzanym filmem jego autorstwa były "Harmonie Werckmeistera" z 2000 roku. I znowu dostałem potężną dawkę trudnej do analizy (ale możliwej) symboliki. To na pewno filmy nie dla każdego. Nie każdy potrafi zwyczajnie dać szansę i rozpłynąć się w ponad dwugodzinnej pięknej podróży z poetyckimi dialogami. Jednakże jeśli wejdzie się w ten klimat, to gwarantuję niesamowite doznania psychofizyczne podczas, jak i po seansie. Najlepszy jest powrót do naszej rzeczywistości. Wszystko wydaje się takie szybkie, takie "bezsensowne". Nie chcę się tutaj za dużo wymądrzać, bo najlepiej poznać to uczucie na własnej skórze. W końcu zmierzam do filmu, któremu poświęcam tę recenzję. To "Szatańskie tango" z 1994 roku. Na razie w swoim życiu widziałem ponad 1200 filmów (jestem jeszcze młody, także wszystko przede mną) i muszę stwierdzić, że dzisiaj omawiane dzieło należy do najtrudniejszego spośród tych obejrzanych. Po żadnym innym filmie nie odczuwałem takiego wysiłku umysłowego, jak i tego fizycznego. To siedmiogodzinny, niezapomniany seans. Śmieję się, że ilość symboliki na metr kwadratowy przekracza tu wszystkie dopuszczalne normy. Pomimo, że wywodzi się z nurtu "slow cinema", to paradoksalnie nie mamy aż tak dużo czasu na przeanalizowanie i przefiltrowanie przez mózg widzianych przez nas metafor czy cytowanej poezji. Akcja rozgrywa się w pewnej węgierskiej wiosce. Przedstawionych jest 12 epizodów, tworzących jedną całość. Ciekawa jest sama konstrukcja opowieści, bowiem wydarzenia poznajemy w epizodach trwających około 50 minut, przy czym prowadzone są paralelnie. Jednak nie są one poukładane chronologicznie. Niekiedy poznajemy co ma miejsce za kilka godzin (względem poprzedniego epizodu), czasem ukazywane są nam wydarzenia poprzedzające, a nawet czasem historie "zazębiają" się i mamy przedstawione ujęcie z kilku perspektyw. Takim przykładem jest właśnie tytułowe "szatańskie tango". Najpierw widzimy historię dziewczynki, która przygląda się całej hulance przez okno, by w następnym epizodzie ukazać zabawę z perspektywy wieśniaków bawiących się w gospodzie. Formalny zabieg, żeby podzielić całą opowieść na epizody, tak aby dopiero po obejrzeniu całości mieć pełny ogląd na fabułę jest niesamowity. W dodatku (i to nie jest spoiler) ostatni epizod zostawia nas z pewnym polem do interpretacji. Nieprzypadkowo nosi tytuł "Koło się zamyka". Nie będę nic już więcej zdradzał, bo to już tak naprawdę kwestia własnej analizy. Tarr przewidział aż 2 przerwy podczas seansu. Moim zdaniem ustawił je w idealnym momencie. Ja osobiście oglądałem go w dwa dni. Po czterech godzinach mamy ewidentne zakończenie pewnego wątku, które tym samym jest idealnym momentem na odrobinę odpoczynku. Nie wiem, ale nie sądzę, żeby ktoś w ogóle potrafił obejrzeć go bez przynajmniej godzinki przerwy. Jeśli jest taka osoba, to należą się jej wielkie wyrazy szacunku. Ktoś napisał, że to "ośmiotysięcznik kina". W pełni zgadzam się z tym stwierdzeniem, ponieważ po tym już nic nie będzie nudne. Może to dziwnie zabrzmi, ale na tangu "nudziłem się" w sposób inny od innych. To nie jest rodzaj nudy, w którym zerkasz na zegarek, żeby sprawdzić ile zostało jeszcze do końca. To bardziej rodzaj dziwnego transu, w którym wiesz, że niewiele się zdarzy. Każda czynność powtarzana jest w kółko i męcząco długo. Wisienką na torcie są dwie rzeczy. Pierwsza to oprawa wizualna. Wybitne mastershoty (niekiedy po 15,20 minut) śledzące i "tańczące" wokół bohaterów. Drugą wisienką jest monolog na początku drugiej części. 10 minutowe ujęcie na twarz jednego z bohaterów, który wręcz wyrzuca z siebie potężne dawki tekstu. Moim zdaniem przebija nawet monolog Kevina Costnera z "JFK". I to pod względem ilościowym, jak i zwyczajnie aktorsko. Nie mogę użyć innego słowa jak po prostu maestria! "Szatańskie tango" na długo pozostanie w mojej pamięci. Na pewno (ale za kilkanaście lat) powtórzę ten seans. Z pewnością zrozumiem i zobaczę więcej poukrywanych metafor czy analogii. Bardzo ciężko jakkolwiek oceniać ten film. W kategoriach metafizycznych to 10/10 z serduszkiem, jednakże w kategoriach stricte filmowych to w mojej skali 7/10. I tak też oceniłem na filmwebie ;) Zostawiam tutaj zwiastun, żebyście poczuli ten piękny klimat. https://www.youtube.com/watch?v=eQ66STMnBt0

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz