
Po ostatniej recenzji wiecie już, że interesuję się nurtem "slow cinema". Idealnie się złożyło, że podczas ostatniej w tym semestrze Akademii Filmowej w Nowych Horyzontach miałem przyjemność wysłuchać wykładu dotyczącego "Filmowego neomodernizmu", który poprowadził Pan Rafał Syska. Swoją drogą świetny wywód. Najbardziej ucieszyło mnie to, że wykładowca wspomniał o Lav Diazie i o "Szatańskim tangu" Tarr'a. Po wykładzie wyświetlone zostały dwa filmy. "Pejzaż we mgle" Theo Angelopoulosa oraz "Syn" braci Dardenne. Dzisiejszą recenzję poświęcę temu pierwszemu. Przed seansem miałem pewien ogląd na styl Theo, ponieważ już wcześniej widziałem jego dzieło nagrodzone Złotą Palmą pt. "Wieczność i jeden dzień". Po jego obejrzeniu rozkochałem się w tym melancholijnym i niespiesznym prowadzeniu narracji. Przypomina mi troszkę wczesny styl Antonioniego. Wiadomo, że mamy inne dylematy czy podłoże społeczno-polityczne, ale sam sposób kręcenia jest jakoś bliźniaczo podobny. Jakbym miał definiować "swoje kino" to wspomniałbym o trzech aspektach. Perfekcjonizm, symbolizm i melancholia. Filmy Angelopoulosa posiadają wszystkie z wymienionych punktów. Perfekcjonizm wyczuwalny jest w pięknych i przemyślanych kadrach przypominających obrazy Claude'a Monet'a. Kamera wykorzystuje pastelowe kolory z efektem jakby lekkiego rozmycia. Symbolizm jest obecny praktycznie w każdej scenie. Jeśli nie jest przedstawiony za pomocą obrazu czy rekwizytu, to obecny jest w pięknych dialogach. Symbolizm najmocniej obecny jest w scenie wyłowienia z morza kamiennej ręki. Nie będę wchodził w szczegóły, żeby nie spoilerować i nie narzucać swojej interpretacji, ale to ręka widoczna na plakacie (i na zdjęciu powyżej). To jedna z lepszych scen filmu, a już na pewno jedna z bardziej pamiętnych sekwencji. Czysta magia opowiadania obrazem oraz dźwiękiem. Moim zdaniem to wyżyny kina. W dosłownie 3 minutach dostajemy porcję pięknej i głębokiej metafizyki. A melancholia objawia się w klimacie i dwóch świetnych, ale emanujących smutkiem kreacjach dziecięcych. Fabułę dzieła można streścić dosłownie w dwóch zdaniach. Greckie rodzeństwo poszukuje swojego ojca. W tym celu brat i siostra wyruszają do Niemiec. To ciekawe, że Theo ukazuje nam tylko dzieci bądź młodzież wkraczającą w dorosłość. Nie mamy w nim ani jeden drugoplanowej dorosłej postaci. Co prawda jest matka, ale widzimy tylko jej cień padający na śpiące rodzeństwo na początku filmu. Moim zdaniem to świetny zabieg podkreślający dziecięcy punkt patrzenia na świat. W mniej więcej połowie dochodzi jeszcze jedna ważna postać. Jest to młodzieniec, który musi zrezygnować z występowania z grupą teatralną, ponieważ dostał wezwanie do wojska. Dzięki wprowadzeniu Pana Syski dowiedziałem się, że to autocytat z jego wcześniejszego filmu pt. "Podróż komediantów", w którym to podczas II wojny światowej grupa teatralna podróżuje po Grecji wystawiając pewien spektakl. Ta informacja była bardzo pomocna w interpretacji tego wątku. I oto Angelopoulos ukazuje nam 3 fazy dzieciństwa. Brat ma około 5 lat, siostra około 10, a młodzieniec jest w wieku nastoletnim. Theo najbardziej skupia się na dziewczynce. Troszkę wkracza na ryzykowne i kontrowersyjne tereny, bowiem przedstawia rodzące się w niej pierwsze pokłady napięcia erotycznego. Młodzieniec jest pokazany jako osoba poszukująca swojej tożsamości. Nie do końca nawet wie jakiej jest orientacji seksualnej. Z jednej strony "rozkochuje" się w dziewczynce, a z drugiej na pewnej imprezie idzie gdzieś ze znajomym w nieznane nam miejsce. Ta scena jest bardzo otwarta. My jako widz możemy się jedynie domyślać co robią w danym momencie. Jednakże Theo daje nam pewne wskazówki w postaci niejednoznacznych spojrzeń nastolatków. To trudny moralnie film. Wiadomo najtrudniejszy jest wątek dziewczynki, która po pewnym wydarzeniu (oczywiście nie napiszę jakim) zmienia swoje nastawienie do świata, tym samym niejako momentalnie dorastając. Nie jest to już ta sama dziewczyna, która uciekła z domu w poszukiwaniu swojego ojca. Spokojnie to nie spoilery, ponieważ mamy to w pierwszej scenie. Nie będę już więcej pisał o fabule i relacjach, bowiem narzucam wam troszkę swoją interpretację. Film przede wszystkim poraża pięknem sfery wizualnej. Tak jak pisałem silnie nawiązuje do francuskiego impresjonizmu. Tak naprawdę sama poetyka obrazu dałaby radę z opowiedzeniem tej historii nawet bez dialogów. Niektóre sekwencje ocierają się o geniusz operatorski. Po seansie napisałem sobie taką notatkę: "kwintesencja piękna kinematografii". Dla samych tych kadrów warto obejrzeć to dzieło. Całość zostaje w głowie na długo, a ostatnia sekwencja ociera się o geniusz. Ocena:8,5. Ciekawym dysonansem był późniejszy seans braci Dardenne. Chaotyczne i pourywane kino. No niestety nie kupuję stylu ulubieńców canneńskiego festiwalu. Ale o tym kiedy indziej ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz