wtorek, 28 czerwca 2016

Śmierć w Wenecji - 1971

Powoli szykując się na ciężkie nowohoryzontowe zmagania postanowiłem omówić dzisiaj film, w którym praktycznie "nic się nie dzieje". Do największego filmowego festiwalu w Polsce pozostał już niecały miesiąc. Już dzisiaj zapowiadam cykl podcastów relacjonujący moje wrażenia z każdego dnia. Będą to krótkie recenzje, ogólne wrażenia i być może pogadanka z różnymi gośćmi. Pierwszy odcinek już 6 lipca (ogłoszenie pełnego programu), w którym przedstawię moje największe filmowe oczekiwania. "Śmierć w Wenecji" niektórzy pewnie kojarzą z kultowej sceny filmu "Chłopaki nie płaczą", w której to w prześmiewczy sposób bohaterzy oglądają pierwsze ujęcia dzieła Viscontiego. Rzeczywiście bazując na tytule można wywnioskować, że to jakiś sensacyjniak. Dlatego też twardziele polskiego kina po obejrzeniu pierwszej sceny stwierdzili, że to tylko "film o facecie w łódce". W sumie mieli rację, ponieważ otwierająca scena prezentuje nam głównego bohatera zamyślonego i płynącego do Wenecji. Luchino Visconti w tej scenie oznajmia widzom, że seans nie będzie należał do tych najprzyjemniejszych. Przez 15 minut ukazuje nam skromne ujęcia na twarz bohatera rozmyślającego nad swoją egzystencją. To ewidentnie film dla ludzi cierpliwych, potrafiących dać szansę i zapomnieć na 2 godziny o otaczającym nas świecie. Ale gwarantuję, że po wnikliwym obejrzeniu będziecie mieć poczucie, że obcowaliście z czymś wielkim. Ostatnia scena to katharsistyczne nagromadzenie emocji, ale o tym później. Visconti opowiada nam historię kompozytora Gustava von Aschenbacha, przeżywającego zawodowy i osobisty kryzys, który w trakcie wypoczynkowej podróży do Wenecji poznaje polskiego chłopca, Tadzia. Jego niewinność i uroda wywierają na artyście ogromne wrażenie. Zatapia się w tym doskonałym pięknie aż do samounicestwienia, chodzi za chłopcem krok w krok, by nie utracić ani na chwilę jego obecności. Staje się to jednak jego zgubą, gdyż w Wenecji szerzy się w tym czasie cholera i zbiera krwawe plony... Brzmi to dość obrzydliwie, ponieważ facet w średnim wieku zaczyna fascynować się młodym chłopcem. W rzeczywistości jest to pełna niedopowiedzeń opowieść o powolnym rodzeniu się uczucia (i tu niekoniecznie chodzi o kwestie pożądania). Nie bez przyczyny użyłem nawiasu i słowa "niekoniecznie", bowiem wszystko jest owiane płaszczem pewnej tajemniczości. Visconti nie daje nam żadnej oczywistej odpowiedzi na tworzące się coraz bardziej kontrowersyjne pytania. I w tych zagraniach objawia się geniusz Włocha, ponieważ z pozoru wręcz obleśna historia zostaje zaprezentowana w tak delikatny i subtelny sposób, że po seansie mamy nakreśloną pewną opinię na temat tych dziwnych relacji. Na samym początku napisałem, że to film z serii "nic się nie dzieje", i jeśliby analizować samą fabułę, to rzeczywiście tak jest. Bohater bowiem przez większość czasu przechadza się po ulicach i śledzi poczynania młodego Tadzia. W ogóle co ciekawe, polski wątek jest jednym z czołowych. Usłyszymy w nim nasz rodzimy język oraz zobaczymy Polską rodzinę. Przed obejrzeniem specjalnie nic nie czytałem na jego temat i dlatego było to dla mnie duże zaskoczenie, że w światowym klasyku można usłyszeć piękną polszczyznę. Tadziu wkracza w nastoletni wiek i tym samym rodzą się w nim pierwsze pokłady napięcia erotycznego. Chłopak, obdarzony niezwykle delikatną urodą, zaczyna rozmyślać nad pewnymi kluczowymi kwestiami dorosłego życia. Co prawda z jego ust doświadczymy znikome ilości tekstu, ale doskonale wiemy i widzimy o czym bohater rozmyśla. Tadziu obserwuje śledzącego go starszego mężczyznę, który przez cały czas patrzy na niego w sposób nieoczywisty. Powtarzam to wzrok fascynacji, a nie pożądania. Patrząc na kompozytora, młody bohater widzi wypalonego i zmęczonego życiem osobnika. Najprawdopodobniej najbardziej fascynuje go ten tajemniczy wzrok, dzięki któremu poznaje nieznane wcześniej terytorium. Jest taka scena, w której bohaterowie spotykają się pod baldachimem na plaży. To ich najbliższy kontakt metafizyczny i prawie kontakt fizyczny (Tadziu jest bliski dotknięcia ręki kompozytora). W tej sekwencji mamy największe napięcie wytworzone pomiędzy nimi. I w tym momencie Visconti wchodzi na bardzo niebezpieczny grunt, bowiem jest bardzo bliski przekroczeniu granicy tej tajemniczej otoczki tak skrzętnie przez niego budowanej. Jednakże (i chwała mu za to) zostawia bohaterów i tym samym widza w swego rodzaju zawieszeniu. Ostatnia scena (spokojnie nie będę spoilerował) posiada takie nagromadzenie emocji, że jesteśmy bliscy sięgnięcia czegoś wyższego. Ciarki i łzy pojawiają się w natężeniu bliskim "rozsadzeniu" wnętrzności widza. To zasługa pięknej poetyki obrazu, wspaniałej muzyki, ale przede wszystkim kreacji Dirka Bogarde, który za pomocą minimalistycznych środków kradnie całość. W tych 5 minutach Luchino Visconti daje upust wytworzonym się podczas trudnego seansu emocjom i doskonale zamyka niejednoznaczną opowieść. To piękna, 2-godzinna podróż po Wenecji z dwójką zafascynowanych sobą bohaterów, odkrywających wspólne uczucie. Ocena:8/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz