wtorek, 28 czerwca 2016

Śmierć w Wenecji - 1971

Powoli szykując się na ciężkie nowohoryzontowe zmagania postanowiłem omówić dzisiaj film, w którym praktycznie "nic się nie dzieje". Do największego filmowego festiwalu w Polsce pozostał już niecały miesiąc. Już dzisiaj zapowiadam cykl podcastów relacjonujący moje wrażenia z każdego dnia. Będą to krótkie recenzje, ogólne wrażenia i być może pogadanka z różnymi gośćmi. Pierwszy odcinek już 6 lipca (ogłoszenie pełnego programu), w którym przedstawię moje największe filmowe oczekiwania. "Śmierć w Wenecji" niektórzy pewnie kojarzą z kultowej sceny filmu "Chłopaki nie płaczą", w której to w prześmiewczy sposób bohaterzy oglądają pierwsze ujęcia dzieła Viscontiego. Rzeczywiście bazując na tytule można wywnioskować, że to jakiś sensacyjniak. Dlatego też twardziele polskiego kina po obejrzeniu pierwszej sceny stwierdzili, że to tylko "film o facecie w łódce". W sumie mieli rację, ponieważ otwierająca scena prezentuje nam głównego bohatera zamyślonego i płynącego do Wenecji. Luchino Visconti w tej scenie oznajmia widzom, że seans nie będzie należał do tych najprzyjemniejszych. Przez 15 minut ukazuje nam skromne ujęcia na twarz bohatera rozmyślającego nad swoją egzystencją. To ewidentnie film dla ludzi cierpliwych, potrafiących dać szansę i zapomnieć na 2 godziny o otaczającym nas świecie. Ale gwarantuję, że po wnikliwym obejrzeniu będziecie mieć poczucie, że obcowaliście z czymś wielkim. Ostatnia scena to katharsistyczne nagromadzenie emocji, ale o tym później. Visconti opowiada nam historię kompozytora Gustava von Aschenbacha, przeżywającego zawodowy i osobisty kryzys, który w trakcie wypoczynkowej podróży do Wenecji poznaje polskiego chłopca, Tadzia. Jego niewinność i uroda wywierają na artyście ogromne wrażenie. Zatapia się w tym doskonałym pięknie aż do samounicestwienia, chodzi za chłopcem krok w krok, by nie utracić ani na chwilę jego obecności. Staje się to jednak jego zgubą, gdyż w Wenecji szerzy się w tym czasie cholera i zbiera krwawe plony... Brzmi to dość obrzydliwie, ponieważ facet w średnim wieku zaczyna fascynować się młodym chłopcem. W rzeczywistości jest to pełna niedopowiedzeń opowieść o powolnym rodzeniu się uczucia (i tu niekoniecznie chodzi o kwestie pożądania). Nie bez przyczyny użyłem nawiasu i słowa "niekoniecznie", bowiem wszystko jest owiane płaszczem pewnej tajemniczości. Visconti nie daje nam żadnej oczywistej odpowiedzi na tworzące się coraz bardziej kontrowersyjne pytania. I w tych zagraniach objawia się geniusz Włocha, ponieważ z pozoru wręcz obleśna historia zostaje zaprezentowana w tak delikatny i subtelny sposób, że po seansie mamy nakreśloną pewną opinię na temat tych dziwnych relacji. Na samym początku napisałem, że to film z serii "nic się nie dzieje", i jeśliby analizować samą fabułę, to rzeczywiście tak jest. Bohater bowiem przez większość czasu przechadza się po ulicach i śledzi poczynania młodego Tadzia. W ogóle co ciekawe, polski wątek jest jednym z czołowych. Usłyszymy w nim nasz rodzimy język oraz zobaczymy Polską rodzinę. Przed obejrzeniem specjalnie nic nie czytałem na jego temat i dlatego było to dla mnie duże zaskoczenie, że w światowym klasyku można usłyszeć piękną polszczyznę. Tadziu wkracza w nastoletni wiek i tym samym rodzą się w nim pierwsze pokłady napięcia erotycznego. Chłopak, obdarzony niezwykle delikatną urodą, zaczyna rozmyślać nad pewnymi kluczowymi kwestiami dorosłego życia. Co prawda z jego ust doświadczymy znikome ilości tekstu, ale doskonale wiemy i widzimy o czym bohater rozmyśla. Tadziu obserwuje śledzącego go starszego mężczyznę, który przez cały czas patrzy na niego w sposób nieoczywisty. Powtarzam to wzrok fascynacji, a nie pożądania. Patrząc na kompozytora, młody bohater widzi wypalonego i zmęczonego życiem osobnika. Najprawdopodobniej najbardziej fascynuje go ten tajemniczy wzrok, dzięki któremu poznaje nieznane wcześniej terytorium. Jest taka scena, w której bohaterowie spotykają się pod baldachimem na plaży. To ich najbliższy kontakt metafizyczny i prawie kontakt fizyczny (Tadziu jest bliski dotknięcia ręki kompozytora). W tej sekwencji mamy największe napięcie wytworzone pomiędzy nimi. I w tym momencie Visconti wchodzi na bardzo niebezpieczny grunt, bowiem jest bardzo bliski przekroczeniu granicy tej tajemniczej otoczki tak skrzętnie przez niego budowanej. Jednakże (i chwała mu za to) zostawia bohaterów i tym samym widza w swego rodzaju zawieszeniu. Ostatnia scena (spokojnie nie będę spoilerował) posiada takie nagromadzenie emocji, że jesteśmy bliscy sięgnięcia czegoś wyższego. Ciarki i łzy pojawiają się w natężeniu bliskim "rozsadzeniu" wnętrzności widza. To zasługa pięknej poetyki obrazu, wspaniałej muzyki, ale przede wszystkim kreacji Dirka Bogarde, który za pomocą minimalistycznych środków kradnie całość. W tych 5 minutach Luchino Visconti daje upust wytworzonym się podczas trudnego seansu emocjom i doskonale zamyka niejednoznaczną opowieść. To piękna, 2-godzinna podróż po Wenecji z dwójką zafascynowanych sobą bohaterów, odkrywających wspólne uczucie. Ocena:8/10

środa, 22 czerwca 2016

Szymon Pustelnik - 1965

Dzisiaj trochę nietypowo, bo napiszę recenzję krótkometrażowego filmu. I muszę od razu zaznaczyć, żeby nie czytać tego tekstu przed obejrzeniem filmu. Będą spoilery! "Szymon Pustelnik" trwa tylko 42 minuty, także warto zaznajomić się z tą literaturą obowiązkową dla każdego szanującego się kinomana. Muszę się przyznać, że ostatnie 3 minuty, nie oszukując, oglądałem z 10 razy, żeby jakoś ugryźć twist zgotowany przez Luisa Buñuela. Szczerze powiedziawszy przed seansem miałem ambiwalentny stosunek do tego reżysera. Z perspektywy czasu wiem, że głupio postąpiłem oceniając Luisa przez pryzmat jednego filmu, który obejrzałem. Była to "Viridiana" z 1961 roku, która wręcz wyśmiewała główne motywy wiary (scena przypominająca "ostatnią wieczerzę" w swoim kulminacyjnym punkcie została przerwana wyśmiewającym motywem ukazującym kobiece narządy rozrodcze). Co ciekawe "Szymon Pustelnik" w swoim założeniu (przynajmniej tak mi się wydaje) znowu miał ośmieszyć główne dogmaty wiary. Może źle odczytałem głęboką warstwę symbolizmu, ale nie znalazłem w nim ani jednego motywu o pejoratywnym znaczeniu i negującym istotę wiary. Wręcz przeciwnie, Buñuel przedstawia nam krótką historię miłości człowieka do Boga. Ale nie robi tego w sposób oczywisty, przypominający tanie filmidła o wierze, nastawione na zarobek od ortodoksyjnych wyznawców. Przez 39 minut prowadzi klasyczną opowieść osadzoną w V wieku przedstawiającą życie Św. Szymona Słupnika, by w ostatnich 3 minutach przewrócić do góry nogami cały film. Robi to w sposób nieoczekiwany i niezwykle szybki. Widz po obejrzeniu czuje się zagubiony i zdezorientowany, do tego stopnia, że musi ponownie odtworzyć końcową scenę. I co ciekawe, po drugim obejrzeniu jest to samo... i po trzecim itd. Kiedy zorientowałem się, że właśnie oglądam te 3 minuty dłużej niż całość stwierdziłem, że koniec z tym. Muszę to przemyśleć "na spokojnie". I tak myślałem i kombinowałem z 2 godziny. Wiem brzmi to jakbym wam oszukiwał, ale gwarantuje, że będziecie mieć to samo. O ile nie przeczytacie całości tego tekstu przed obejrzeniem! Jeśli nie widziałeś bądź nie widziałaś filmu, to lepiej skończ czytać na tym zdaniu :) Osobiście uwielbiam tzw. otwarte zakończenia, zostawiające mnóstwo pola do interpretacji. Może inaczej od epickich i długich metrażowo (ponad 3 godziny) filmów zawsze oczekuję pięknego domknięcia całej historii. Porównując do muzyki. Od długich symfonii, czy to Beethovena, czy Mahlera zawsze oczekuje się patetycznej końcówki powtarzającej tonikę do potęgi entej. Tak samo jest z filmem, od epickiego dzieła oczekuje się mocnego i ewidentnego zakończenia. Takim idealnym przykładem jest zakończenie z "Zimowego snu" Nuri Bilge Ceylana. Oddalenie kamery na miasteczko, komentarz z off'u kończący snującą się historię. To definicja mojego zakończenia długich filmów. Natomiast do metrażów trochę krótszych preferuję bardziej otwarte zakończenia. Niestety jest pewne niebezpieczeństwo takich zabiegów. Widz może po prostu nie do końca odczytać intencji reżysera. I być może z mojej strony jest to właśnie w tym przypadku. W tej części tekstu przedstawię moją własną interpretację. Dzieło podzielę na dwie części. Pierwsza część trwa 39 minut, a druga to już wcześniej wspomniane ostatnie 3 minuty. Mamy V wiek i historię Szymona Słupnika. Główny bohater poświęca swoje doczesne życie Bogu w dość dziwny z naszego punktu widzenia sposób. Szymon wchodzi na szczyt wielkiej kolumny, by ofiarować życie wyższej sferze. Naucza on patrzących na niego ludzi, uzdrawia chorych i poucza duchownych (sam jednak stwierdza, że nie jest godnym bycia księdzem). Niesamowita jest scena, w której Szymon sprawia, że człowiekowi bez rąk odrastają członki. Sam ten moment nie jest aż tak symboliczny (znaczy jest) , ale analogia reakcji ludzi, widzących ten cud jest wybitna. Żona uzdrowionego zaczyna mówić co musi dzisiaj zrobić i niewzruszona wraca do domu. Tak jakby cud był czymś zwyczajnym. I tutaj analogia Luisa jest bezcenna. Przecież na co dzień cały czas jesteśmy świadkami cudów i przechodzimy obok nich tak jak to robią bohaterowie "Szymona Pustelnika". Jednak nie jest to główny motyw. Buñuel skupia się przede wszystkim na pokusach nękających Św. Szymona. Wiadomo to tylko człowiek... Szatan co chwilę ukazuje się pod różnymi postaciami. Raz jest jednym z "gapiów", następnym razem skrywa się pod szatami zakonnika, by w jednej z ostatecznych faz kuszenia stać się fałszywym zbawcą. Pokusy te dotyczą różnych sfer. Niektóre dotyczą seksualności, jeszcze inne rozpusty, a w końcowej fazie dotyczą warstwy duchowej. Luis w tej części właściwie "nie szaleje" z nadmiernym symbolizmem niemożliwym do odczytania. Zabawa zaczyna się w drugiej części, do której teraz przechodzę. Nadchodzi ostatnie kuszenie, które jak twierdzi Diabeł, jest nie do odparcia. Schowany pod postacią kobiety przenosi bohatera do... współczesnego świata. Widzimy bawiących się na potańcówce młodych ludzi. Rytmy rock'n'rolla, roztańczone i skromnie ubrane ciała przedstawiają kontrast i przesunięcie granicy pomiędzy moralnością życia w V wieku, a moralnością życia współczesnego. Spokojny najazd kamery i widzimy siedzącego przy stole Św. Szymona wraz z Diabłem. Szymon Słupnik ubrany jest wedle współczesnej mody, w dodatku palący fajkę i ze szklanką wina. Wcześniej kuszony butelką czerwonego trunku odmówił, tym razem bohater przekroczył wcześniej wytyczoną granicę grzechu. I teraz takie myśli mnie naszły, że to analogia do ciągle przesuwającej się granicy grzechu. W Piśmie Świętym wydarzenia z Sodomy i Gomory może dzisiaj nie stają się jeszcze normalnością, ale są czymś akceptowalnym... Ostatni dialog między Szymonem, a Diabłem brzmi: -"O czym myślisz"- pyta Diabeł -"O niczym"- odpowiada Szymon. Jednak widz wie, że główny bohater intensywnie myśli nad istotą i wiecznym przekraczaniu moralnej granicy przez człowieczeństwo. Do czego to prowadzi? Na to pytanie reżyser nie daje nam odpowiedzi. Jednak takie działanie (przynajmniej według mnie) jest utopijne... Skazane na wynaturzenie człowieka. No cóż wkraczam tym samym na grząski teren, także lepiej jak w tym momencie zakończę mój dzisiejszy wywód :) Ocena:8/10.

czwartek, 16 czerwca 2016

Birdman - 2014

Na początku chciałbym zaznaczyć, że to mój ideał kina, dlatego też ten tekst będzie swego rodzaju laurką dla twórców. Być może będzie dla was nudny, ponieważ nie padnie w nim ani jedna negatywna opinia. Ale jako że prowadzę blog już ponad pół roku, to postanowiłem przedstawić wam mój jeden z ulubionych, o ile nie ulubiony film XXI wieku. Brzmi bardzo patetycznie, ale to czego doświadczyłem w kinie podczas oglądania przechodzi wszelkie granice. Praktycznie wywołał u mnie wszystkie możliwe emocje. Paradoks jest taki, że to czarna komedia, a nieraz podczas seansu uroniłem łezkę. Czasami były to łzy niekoniecznie związane z fabułą, a ze sposobem ukazania rzeczywistości. Pewnie po recenzji "Zjawy" wiecie już jak wielbię Alejandro Gonzaleza Inarritu. To totalny perfekcjonista! Od strony realizacyjnej jego dzieła to prawdziwe perełki. W tym tekście co prawda nie będę skupiał się nad jego dokonaniami (bo na to przyjdzie jeszcze czas w cyklu "Sylwetka mistrza"), ale chciałbym tylko zarysować jego ścieżkę artystyczną. Już w jego debiucie "Amores Perros" zaznaczył swoją dużą ambicję do ukazywania kilku wątków jednocześnie. W późniejszych filmach doprowadził tę sferę do perfekcji, by w "Babel" opowiedzieć i połączyć chyba z 4 historie prowadzone równolegle. Co ciekawe w każdych z tych dzieł ewidentnie widać jego przynależność do iberoamerykańskiego nurtu "realizmu magicznego". To bardzo ważne w kontekście omawianego dzisiaj filmu. To laureat najważniejszych Oscarów z 2015 roku. Co prawda powinien zdobyć ich pięć (a nawet sześć), ale o tym w późniejszej części tekstu. "Birdman" idealnie trafił w swoje czasy. Co ciekawe Inarritu planował realizację już ponad 10 lat temu, ale wcześniej nie posiadał odpowiednich środków na realizację wielkiego marzenia. Już wtedy przewidział co zdominuje multipleksowe kina. Chyba nie muszę pisać, że znaczna część boxoffice'owych pieniędzy pochodzi ze sprzedaży z biletów superbohaterskich hitów. Ten rynek to znak naszych czasów. Inarritu postanawia przeciwstawić ze sobą dwa światy. Komercyjne kino z teatralną sztuką. Sama fabuła odważnie ukazuje i krytykuje pustkę komercyjnego, nastawionego na wyciśnięcie od widza jak największej ilości pieniędzy, świata. To tragikomiczne perypetie aktora, który niegdyś zyskał sławę jako bohater serii hollywoodzkich filmów o komiksowym superbohaterze, a teraz próbuje wystawić na Broadwayu sztukę we własnej adaptacji i reżyserii, z sobą samym w roli głównej. Jeśli chce doprowadzić do premiery, musi stawić czoło licznym przeciwnościom losu i własnemu ego, odzyskać zaufanie bliskich, odbudować zrujnowaną karierę i odnaleźć siebie. To główna oś filmu, jednakże Inarritu nie skupia się tylko i wyłącznie na tych aspektach. Jeśli miałbym głęboko analizować, to moim zdaniem najważniejszym elementem fabuły jest walka głównego bohatera z własnym rozdwojonym ego. Z jednej strony jest tytułowym Birdmanem robiącym nadprzyrodzone rzeczy (w pierwszej scenie lewituje), a z drugiej chce uwolnić się z przyklejonej łatki i wystawić ambitną sztukę. Przez blisko dwie godziny obserwujemy za kulisami broadway'owskiego teatru przygotowania do premiery oraz jego pokaz. Co tak bardzo pociąga mnie w oscarowym dziele? Odpowiem nieprofesjonalnie, WSZYSTKO! A teraz troszkę rozwinę i rozbiję na części pierwsze to "wszystko". Przede wszystkim realizacja, i to od strony technicznej jak i reżyserskiej. Pewnie wiecie, ale to film stylizowany na jedno długie ujęcie. Wiadomo, że to tylko stylizacja, ale nasze oko i tak nie zauważy poukrywanych cięć. Chociaż i tak (z tego co czytałem na pewnym zagranicznym portalu filmowym) podobno składa się tylko z 7 cięć. To kosmicznie mało! Przeliczając czasowo, to jedno ujęcie musiało trwać ok. 20 minut. Osobiście nie wiem ile razy musieli podchodzić do każdego ujęcia, skoro wszystko ustawione jest tak perfekcyjnie. Czy to aktor, czy statysta, czy nawet ustawienie rekwizytów jest niezwykle przemyślane i idealne. Do tego zdjęcia Lubezkiego, który jak zwykle wspina się na wyżyny swojego fachu i daje nam istną maestrię obrazu. Jest taka scena na początku jak obserwujemy próbę spektaklu. Aktorzy siedzą są przy stole, a kamera krąży wokół niego. Podczas gdy wypowiadają swoje kwestie kamera zawsze ukazuje nam ich twarze. W tym rzecz, że Lubezki prowadzi ją w jednakowym tempie, a i tak aktor wypowiadający kwestie znajduje się w centralnej części kadru. Jak on to zrobił? Osobiście nie mam pojęcia :) Tę scenę musieli chyba kręcić z kilkanaście razy, aby uzyskać ten efekt. Drugą pochwałą dotyczącą Lubezkiego to kamera, która przez całe dwie godziny spaceruje sobie pomiędzy bohaterami "bez" cięcia. Żeby zaplanować taki spacer trzeba znać swój zawód w 100, a nawet 110%. Pomijając już ten fakt, to nie byle jaki spacer, bowiem ukazuje wyraźny kontrast pomiędzy światem, a perspektywą ze sceny teatralnej. Ostatnim plusem dla Lubezkiego (w sumie gość zasługuje na dużo więcej uwagi, ale ten tekst byłby niebotycznych rozmiarów) dotyczy ujęć wprowadzenia widza zza kulis na deski teatralnej sceny. Zahaczające o oniryzm sekwencje w połączeniu z wybitną muzyką klasyczną wprowadzają cudowny nastrój. Drugim aspektem dotyczącym realizacji jest sama reżyseria. Widać, że Alejandro pełnił funkcję głowy projektu. Potrafił ogarnąć i poukładać tak szalony plan, a podejrzewam, że mogło to być wielkie wyzwanie. Reżyser tworząc koncepcję jednego ujęcia w głowie musi mieć najdrobniejszy szczegół. Musi dowodzić, w którym momencie dana osoba ma się pojawić, kto ma przejść przez kadr itp. Jednak najbardziej szalonym pomysłem było przejście przez Times Square prawie nagiego Michaela Keatona. I co najbardziej szalone, a zarazem ciekawe jest to, że twórcy nie mieli pieniędzy, by zamknąć jedną z większych ulic NYC. Także reakcje zarejestrowane przez obiektyw są autentyczne. Inarritu wykonał tu kawał solidnej reżyserskiej roboty, dzięki czemu otrzymał swojego pierwszego Oscara za reżyserię (ale po tym roku już nie jedynego). O scenariuszu można by wiele napisać, ale w skrócie zaznaczę, że ilość nawiązań i porównań do współczesnych realiów jest duża, ale nie przytłaczająca. Inarritu wraz ze swoimi współtwórcami trafnie obrazują sytuację kina i sztuki jako dziedziny. Samo starcie komercji z prawdziwą sztuką jest odważnym posunięciem. Ale czy Alejandro daje nam jednoznaczną odpowiedź? No tego już nie zdradzę :) Jako przedostatni punkt, o którym muszę wspomnieć to sfera aktorska. I co tu dużo mówić, to koncert wybitnych kreacji. Tutaj nie ma słabych ról. Podobnie jak z tegorocznym oscarowym zwycięzcą mamy tutaj zgrany "Cast Ensemble" z widoczną główną kreacją. Jak w tym roku był to Mark Ruffalo, to w Birdmanie jest to Michael Keaton. To ewidentnie jego życiowa rola, aż szkoda, że nie została nagrodzona statuetką. I tutaj właśnie odniesienie do wcześniejszej części tekstu, w której odnosiłem się do ilości zdobytych Oscarów. Zwycięstwo zmanierowanego Eddiego Redmayna to prawdziwy skandal tego rozdania. Keaton niejako rozliczał się ze swoją karierą. Choć aktor zaprzeczał i wspominał o zbiegu okoliczności, to postać Riggana Thomsona z Birdmana jest bliźniaczo podobna do jego życia. Wcielał się przecież w rolę Batmana, i tak jak Riggan po sequelu odszedł trochę w zapomnienie. Na szczęście teraz Michael jest na fali znoszącej, bowiem już drugi rok z rzędu zagrał w oscarowym filmie, a i w tym roku ma pewne perspektywy na nominację ("The Founder"- biografia o założycielu McDonald'sa). Ale to nie wszystko. W "Birdmanie" ważną rolę pełnią drugoplanówki. Edward Norton, Emma Stone, Naomi Watts czy Zach Galifianakis wypełniają swoje zadanie na najwyższym możliwym poziomie. Na koniec jako muzyk chciałbym wspomnieć o genialnym wykorzystaniu muzyki klasycznej. Temat waltorni z V symfonii Czajkowskiego w połączeniu ze zdjęciami Lubezkiego tworzą niezapomniany klimat. Ocena to tylko formalność, bo to mój jeden z ulubionych filmów. Po prostu 10/10! Wykorzystanie Mahlera na duży plus: https://www.youtube.com/watch?v=oHUFGII2-Hs&index=17&list=PLVXXtkqpldpH4WpuY_XJMC-4ChrrqCJRS Dla tych, którzy widzieli, to według mnie najlepsza scena 2015 roku (ten ostatni tekst <3 ): https://www.youtube.com/watch?v=cX3VbKEooWQ

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Sylwetka mistrza - Terrence Malick

Tak jak obiecałem cykl "Sylwetka mistrza" przybliżał będzie dokonania moich ulubionych reżyserów. Z racji, że za 2 tygodnie w UK odbędzie się premiera jego najnowszego filmu postanowiłem rozpisać się trochę nad twórczością poety kina Terrence'a Malicka. To jeden z najbardziej bezkompromisowych współczesnych reżyserów. Tworzy on bowiem w pełni swoje autorskie kino, nie patrząc na oceny krytyków, czy nawet na otrzymane nagrody. To tzw. "reżyser widmo". Od bodaj 80-tych lat nie ukazuje się przed kamerami, nie udziela wywiadów, a nawet nie bywa na uroczystych galach. Jeśli chodzi o swoją bezkompromisowość i świadomość języka, to można powiedzieć, że to taki współczesny Stanley Kubrick. Jednakże swoimi stylami reprezentują oni dwa różne bieguny. Malick pomimo swojego już dość sędziwego wieku (72 lata) na swoim koncie ma tylko 7 pełnometrażowych filmów. To stosunkowo mało, ale w swojej karierze Terrence miał dwudziestoletnią przerwę. Na szczęście teraz amerykański mistrz wpadł w wir pracy i w tym roku otrzymamy aż dwa nowe dzieła. Jeden to dramat muzyczny pt. "Weightless", a drugi to pełnometrażowy dokument pt. " Voyage of Time". W tym tekście postaram się przedstawić jego dotychczasowe dokonania i tym samym zachęcić was po sięgnięcie coś z jego repertuaru. Jego debiut okazał się wielką niespodzianką. Nikt nie spodziewał się po trzydziestoletnim reżyserze takiej ambicji i jakiegoś nowego spojrzenia na rzeczywistość. "Badlands" z 1973 roku wygrał MFF w San Sebastián otrzymując dodatkowo nagrodę za najlepszą rolę męską dla Martina Sheena. Co ciekawe, Malick do aktorów miał wielkie szczęście, bowiem niejako odkrył młodziutką Sissy Spacek znaną później z takich hitów jak Carrie czy Zaginiony. Badlands to piękna opowieść o zakazanej miłości wśród nastolatków. Jednakże Malicka nie interesują tanie banały na temat miłości. Skupia się on na trudnych relacjach pomiędzy córką, a ojcem, która zmusza ją do ucieczki z rodzinnego domu. Nastolatkowie prowadzą niebezpieczny styl życia dryfując, a niekiedy przekraczając granice prawa. I tutaj nasuwa się skojarzenie (i bardzo słuszne) do życia Bonny i Claude'a. Policja cały czas poszukuje naszych bohaterów, by zasłużenie ukarać ich poczynania. Co najważniejsze w kontekście jego kariery. Malick został zauważony jako reżyser potrafiący zauważyć "więcej" w pięknie natury. Już w jego debiucie widoczne są charakterystyczne dla niego spokojne pejzaże oraz baczne przyglądanie się przyrodzie. Nawet Martin Sheen stwierdził, że to najlepszy scenariusz jaki czytał w swoim życiu. A to już wielka rekomendacja, bo Sheen odgrywał główną rolę między innymi w "Czasie Apokalipsy" F.F. Coppoli. Drugim jego filmem są "Niebiańskie dni" z 1978 roku. I oto Terrence otrzymał pierwszą ważną nagrodę, czyli nagrodę najlepszego reżysera na festiwalu w Cannes. W późniejszej części sezonu nagród "Niebiańskie dni" pozbierały wiele wyróżnień, a podczas gali rozdania Oscarów otrzymał nagrodę za najlepsze zdjęcia (przy czym miał aż 4 nominacje). I znowu Malick odkrył kolejną wielką gwiazdę światowego kina, bo główną rolę powierzył młodemu Richardowi Gere. Akcja dzieje się na plantacji pewnego bogatego farmera. Bill (Richard Gere) wraz ze swoją narzeczoną Abby (Brooke Adams) uciekają z Teksasu, by rozpocząć na nowo swoje życie. Farmer myśląc, że Abby jest siostrą Billa postanawia oświadczyć się i zaproponować małżeństwo. Bill namawia narzeczoną by wyszła za niego i tym samym uciekła z ubóstwa. I co ciekawe reżyser stawia na trudne moralne wybory. Czy miłość dla pieniędzy jest godna? A może czy z tego rzeczywiście narodzi się miłość? Odpowiedzi na te pytania znajdują się "między wierszami". Terrence słynie z nie podawania oczywistych rozwiązań. Daje wiele miejsca do interpretacji. W "Niebiańskich dniach" coraz więcej miejsca jest na przemyślenia na temat otaczającego nas świata. I oto nastała wielka przerwa. Dwadzieścia lat bez kręcenia. Po dwóch bardzo dobrych i dobrze przyjętych dziełach Malick postanowił odpocząć od całej machiny zwanej produkcją filmową. Ale w 1998 roku światu ukazało się dzieło, które uczyniło krok milowy w przedstawianiu wojny. Bo wojna to przede wszystkim upadek moralny za ideały. Takie stanowisko próbuje przekazać nam amerykański reżyser. "Cienka czerwona linia" została okrzyknięta na festiwalu Berlinale arcydziełem i tym samym otrzymała tam główną nagrodę, czyli Złotego Niedźwiedzia. Otrzymał aż 7 oscarowych nominacji, w tym dla najlepszego filmu, reżysera i scenariusza. Niestety w tym roku wygrało wielkie nieporozumienie, a mianowicie "Zakochany Szekspir". Moim zdaniem nagroda za najlepszy film powinna pójść do Spielberga za "Szeregowca Ryana", a nagroda za reżysera dla Terrence'a Malicka. No cóż czasami Akademicy dokonują dziwnych wyborów. Cienka czerwona linia to ekranizacja powieści Jamesa Jonesa. Rok 1942. Oddział amerykańskiej armii ląduje na okupowanej przez Japończyków wyspie Guadalcanal. Ich zadanie okazuje się misją samobójczą. Główny bohater to szeregowy Robert Witt grany przez natchnionego Jima Caviezela. Ale jak tak teraz analizuję, to w tym filmie nie ma aż tak widocznego głównego bohatera. Tak naprawdę jest kilku głównych bohaterów. Obsada jest imponująca, która składa się z samych gwiazd. Kogo tu nie ma? Jest Sean Penn, George Clooney, Adrien Brody, John Cusack, Woody Harrelson, a nawet John Travolta czy Jared Leto. W stylu widać już wyraźną zmianę. Na film trwający blisko 3 godziny około półtorej godziny mamy zostawione na same przemyślenia. Narracja prowadzona z off'u (tak charakterystyczna dla jego późniejszych filmów). Malick przez te 20 lat musiał przejść jakąś wewnętrzną zmianę. Od szalonego i młodzieńczego reżysera z Badlands do dojrzałego i mądrego myśliciela w Cienkiej czerwonej linii. W jego stylu ważną rolę zaczęła pełnić symbolika. I tutaj zaczyna się podział widzów na wielbicieli i szyderców. Słyszałem wiele opinii, że Terrence Malick to Paulo Coelho kinematografii. Może rzeczywiście niektóre teksty z off'u ocierają się o banał, a nawet kicz, ale film w tych momentach i tak nadrabia warstwą wizualną. Jak dla mnie "Cienka czerwona linia" to drugi ulubiony film w jego artystycznym dorobku. Co ciekawe pierwotna wersja miała trwać 6 godzin, ale ze względu na dystrybucję musiała zostać skrócona. Cały czas czekam na jakieś kolekcjonerskie wydanie na DVD tej wersji. Na koniec jego omawiania chciałbym wspomnieć o przecudownej roli Jima Caviezela. Widać, że to człowiek wielkiej wiary. Ma jakiś taki ciekawy błysk w oku. Nic dziwnego, że później została mu powierzona najtrudniejsza rola do odegrania. Na następne dzieło musieliśmy czekać aż do 2005 roku. "Podróż do Nowej Ziemi" to najdziwniejszy jeśli chodzi o wybór scenariusza film w jego karierze. Na warsztat wziął opowieść o Pocahontas. Chyba większość z nas widziała disney'owską wersję tegoż klasyka. Tym większe było zdziwienie, że z pozornie łatwej historii można wykrzesać tak dziwny i ambitny film. W głównych rolach występują: Colin Farrell, Christian Bale i Christopher Plummer. Tutaj już wyraźnie oddzieloną mamy akcję od prawd życiowych serwowanych widzom z off'u. Największym plusem tego dzieła jest fakt, że Malick rozpoczął współpracę z najlepszym tworzącym operatorem zdjęć Emmanuelem Lubezkim. Teraz tak naprawdę to on przejął całą sferę wizualną. Z Terrencem widać, że złapali identyczny język artystyczny. Dogadują i uzupełniają się w swojej artystycznej wizji. Dzięki tej współpracy Lubezki zaczął eksperymentować z formą, światłem i prowadzeniem kamery. Moim zdaniem to dzięki tej współpracy mogliśmy podziwiać tak perfekcyjne zdjęcia w Birdmanie czy Zjawie. Przecież w Zjawie oniryczne sceny są żywcem wzięte ze stylu Malicka (pisałem o tym wcześniej w recenzji Zjawy). Fabuła opiera się na całej opowieści. Czyli tak jakby u Disney'a pierwsza część wraz z sequelem. O jego następnym filmie chciałbym się trochę rozpisać. Od "Drzewa życia" rozpocząłem zapoznawanie się z jego twórczością. Ostatnio robiłem sobie taki ranking top25 filmów, które widziałem w swoim życiu. Nie mogłem go pominąć. Z ponad 1250 filmów wybrałem właśnie jego, także selekcja była dość spora :) Ostatnio na facebook'owym profilu kolegi Griffina (świetny blog) pod jego recenzją napisałem moją interpretację tego filmu. Polecam przeczytać dla tych którzy obejrzeli film. Nie będę tutaj przepisywał, żeby po prostu nie narzucać swoich przemyśleń odnoszących się do fabuły i poszczególnych scen. Co do niego mam ogromny sentyment, ponieważ od tego zaczęła się moja miłość do ambitnego kina. Mam dwa takie filmy, które natchnęły mnie do poszukiwania w kinie czegoś więcej niż tylko rozrywki. To "Persona" Ingmara Bergmana i właśnie "Drzewo życia" Malicka. Akcja toczy się na dwóch płaszczyznach. Nasz dorosły bohater dowiaduje się o śmierci swojego brata. Skłania go tym samym do przemyśleń nad otaczającym go światem i do wspomnień swojego trudnego nastoletniego wieku. Po drodze mamy przedstawione Genesis, ale nie będę zdradzał znaczenia, żeby nikomu nic nie narzucać (dla ciekawych: https://www.facebook.com/Griffin92/photos/a.571434906346238.1073741828.571425963013799/653243314832063/?type=3&theater moja opinia w komentarzu obok). Terrence urasta w tym filmie do rangi mistyka. To bardzo religijne kino. Czyste dobro na ekranie! Tak mądrych przemyśleń z off'u jest niestety mało w współczesnym kinie. Chociaż są tacy (niestety większość), którzy nie rozumieją kontekstu i rozwalają to arcydzieło. Trochę wstyd mi za naród, ale na filmwebie średnia ocen to 5,7... To prawdziwy skandal, ale cóż filmweb jest dla miłośników Marvela i kina mulipleksowego (większość newsów dotyczy komercyjnych projektów...). "Drzewo życia" to perła w koronie Malicka jak i Lubezkiego. Takich pięknych zdjęć we współczesnym kinie jest naprawdę niewiele. Tu drugi skandal, że Lubezki nie otrzymał wtedy Oscara... Z perspektywy czasu to i tak nie wyszło mu to na złe, bowiem dzisiaj na swoim koncie ma już 3 statuetki. Moim zdaniem Malick w Drzewie życia osiągnął swój szczyt jeśli chodzi o poetykę obrazu, dźwięku i słowa. Tutaj są już zalążki jego nowego gatunku, czyli eseju filmowego. Co prawda jest część środkowa (okres dorastania głównego bohatera), ale początek i koniec jest zerwaniem z klasyczną formą filmową. To zbiór przemyśleń, zbiór wywodów na temat istnienia i przedstawienie kontrastu Bóg/człowiek. Film otrzymał zasłużoną Złotą Palmę w Cannes i moim zdaniem powinien otrzymać Oscara za najlepszy film roku. Ale to za trudne klimaty na Akademię... Z drugiej strony Terrence nawet nie przyjąłby nagrody, bowiem tak jak wcześniej pisałem to "reżyser widmo". Rzadko to mówię, ale ten film ukształtował i zmienił moje patrzenie na świat. Może jestem jakiś dziwny, ale po jego obejrzeniu patrzenie na zwykłe drzewo już nie jest takie samo. Niestety u każdego mistrza zdarza się jedna wpadka. Tak jest z jego przedostatnim dziełem pt. "Wątpliwości". Popada w nim w autoparodię... Niestety eksperyment ze stworzeniem filmu bez scenariusza okazał się niewypałem. Aktorzy nie mieli przygotowanego scenariusza, tylko Terrence codziennie dawał im kartkę z napisaną do odegrania emocją. Aktorzy improwizowali kwestie. Czasem Malick rzucał zza kamery pewne przemyślenia. To już nie jest film, to esej filmowy. Bez dramaturgii, bez fabuły. Po obejrzeniu stwierdziłem, że gdyby miał napisany scenariusz, to byłoby arcydzieło. Na poziomie realizacyjnym paradoksalnie stoi na wysokim poziomie. Jednakże brak podstawowego czynnika tworzącego dzieło sprawiło, że ogląda się go fatalnie. Nie przedłużając przechodzę do już ostatniego filmu. "Knight of Cups" swoją premierę miało na festiwalu Berlinale w 2015 roku. Jednak w 2016 wszedł do kin. Ten film umieściłem na liście najbardziej oczekiwanych premier 2016 roku. I po obejrzeniu w ogóle się nie zawiodłem. Podobnie jak "Wątpilowości" to esej filmowy. Christian Bale gra postać scenarzysty z Los Angeles poszukującego odpowiedzi na egzystencjalne pytania. W świecie bez kręgosłupa moralnego z szalonymi imprezami dochodzi do wniosku, że nie może tak dłużej żyć. Poszukuje w swoim życiu jakiegoś dobra. Czegoś co oderwie go od konsumpcyjnego świata. Ten film działa hipnotycznie. Głównym motywem muzycznym jest "Exodus" W. Kilara, w połączeniu z eksperymentalnymi zdjęciami Lubezkiego tworzą mieszankę idealną. Po jego obejrzeniu film skłania do zastanowienia się nad swoim życiem. A przede wszystkim skłania do zastanowienia się nad konsumpcjonizmem otaczającego nas świata. I oto dotarłem do końca dzisiejszych rozważań. Z niecierpliwością czekam na skrajne opinie na temat jego najnowszego dzieła "Weightless". Mam cichą nadzieję, że będzie na NH w lipcu :) No cóż... Poczekamy, zobaczymy :)

niedziela, 12 czerwca 2016

Wielkie piękno - 2013

W życiu zdarzają się filmy, w których od pierwszych minut wiesz, że to twoje kino. Od razu kupuje cię swoją stylistyką i klimatem. Czasami nawet ciężko określić co tak naprawdę sprawia, że trafia idealnie w twoje gusta, czy po prostu w twoją wrażliwość. Tę recenzję poświęcę dziełu, które wywarło na mnie takie wrażenie. To laureat Oscara z 2014 roku w kategorii Najlepszy film nieanglojęzyczny, włoskie "Wielkie piękno". W sumie było to dla mnie duże zaskoczenie, że film w takiej stylistyce skradł serca Akademików. Patrząc na gust filmowy amerykanów bardziej pasowałoby duńskie "Polowanie". Jednakże stało się inaczej, z czego jestem bardzo zadowolony (chociaż "Polowanie" to również bardzo dobry film). Paolo Sorrentino dzięki "Wielkiemu pięknu" stał się jednym z bardziej rozpoznawalnych nieamerykańskich twórców. Szczerze powiedziawszy po tym filmie ja również zakochałem się w jego stylu narracji i przedstawiania świata. Niewątpliwie posiada on swój własny język kina, który bardzo łatwo rozpoznać. Co prawda nie jest to w 100% jego zasługa, ale o tym w późniejszej części tekstu. "Wielkie piękno" to film działający na wszystkie zmysły. Tutaj wszystko jest perfekcyjnie ustawione, każdy najdrobniejszy element jest wykonany z wielką precyzją. Fabuła nie jest skomplikowana, bowiem nie ona jest najważniejsza. W zasadzie jest tylko pretekstem do wielu przemyśleń na temat sztuki, ludzi tworzących sztukę, czy ludzi z tzw. "wyższych sfer". To historia starzejącego się dziennikarza, który przemierzając ulice Rzymu, wspomina swoją pełną namiętności, acz bezpowrotnie utraconą młodość. Podczas swoich podróży po miejscach kultury Wiecznego Miasta, czy podczas oddawania się rozrywkom rzymskiej elity poszukuje on natchnienia (tytułowego Wielkiego Piękna), by przełamać swoją niemoc twórczą. Od kilkunastu lat nie może napisać ani jednej książki. Brzmi znajomo? Porównywania do Felliniego są jak najbardziej na miejscu, bowiem "Wielkie piękno" jest niejako remakiem "Słodkiego życia". Swoją drogą w wakacje koniecznie muszę odświeżyć sobie Felliniego, ponieważ uznane za jedno z lepszych dzieł wielkiego mistrza (bo co do jego legendy nie mam wątpliwości) nie przypadło mi aż tak do gustu. Być może nie miałem dnia na przemyślenia na temat istoty sztuki :) Sorrentino w swojej formie dużo czerpie z wcześniejszych dokonań włoskiej kinematografii. Nie jestem dużym zwolennikiem porównań, ale określenie, że Sorrentino to współczesny Fellini jest idealnym odzwierciedleniem jego stylu. Taki sam barakowy przepych (tutaj szczególnie występujący w scenie szalonej imprezy). Także nawiązując do wcześniejszej wypowiedzi, Wielkie piękno stawiam wyżej od Słodkiego życia. Być może oglądając go byłem jeszcze za młody, ale 3-godzinne dysputy wspominam nawet boleśnie. Pamiętam, że pomimo ciekawej formy, film bardzo mi się dłużył. Ale wracając do meritum dzisiejszego tekstu, Sorrentino zachwycił mnie praktycznie wszystkim. Uwielbiam, gdy wszystko jest idealnie przemyślane. Jak pisałem we wcześniejszej recenzji, cenię sobie perfekcjonizm w kinie. Tutaj każdy element jest znakomity. Od cudownych kreacji, po genialne zdjęcia, a kończąc na wybitnie dobranej muzyce. Muszę się przyznać, że oglądając filmy mam pewną obsesję. Szczególną uwagę poświęcam prowadzeniu kamery. Za zdjęcia odpowiedzialny jest Luca Bigazzi. Po Lubezkim i Kamińskim to moja operatorska czołówka. Takiej płynnej i wręcz pływającej kamery może pozazdrościć każdy żyjący autor zdjęć filmowych. Bardzo przepraszam za to określenie, ale takie prowadzenie przyprawia mnie o orgazm... :D Gdybym tworzył filmy, chciałbym tak opowiadać obrazem. To czysta maestria swojego fachu, aż szkoda, że współpracuje on tylko z włoskimi reżyserami. Ale z drugiej strony szkoda jego talentu na wielką machinę zwaną Hollywoodem. W tym filmie widać jak ważną rolę pełni współpraca na płaszczyźnie reżyser-operator. Oprócz genialnego prowadzenia kamery na pochwały zasługuje ciekawy zabieg formalny lekkiego rozmycia. Najlepiej to widać na ujęciach nocnych, w których widzimy rozświetlające ulice latarnie. To światło jest jakby za mgiełką. Jak już wspomniałem muzyka także pełni niebagatelną rolę. Rozpiętość gatunków jest ogromna. Od klasycznej, a nawet minimalistycznej muzyki (cudowny utwór A. Pärta), po rozrywkową, a nawet dyskotekową muzę. Nie jestem pewien, ale chyba sam Sorrentino dokonywał selekcji poszczególnych utworów. Wisienką na torcie jest rola Toniego Servillo. To jeden z lepszych żyjących włoskich aktorów. Niestety widziałem tylko 3 tytuły z jego udziałem, ale rozpiętość jego emploi jest niewiarygodna. To kameleon, z talentem dorównującym Danielowi Day-Lewisowi (mój ulubiony aktor). Z mojej strony to największy komplement jaki może dostać ode mnie aktor :) Nie będę więcej chwalił, bo to film z gatunku "must see". Trzeba go po prostu zobaczyć i rozkochać się w Wiecznym Mieście. Po nim zwiedzanie Rzymu nie będzie takie same. Tak jak główny bohater, Jep Gambardella, będziemy przechadzać się po uliczkach poszukując zagubionego Wielkiego piękna. Rzadko mi się zdarza, żeby obejrzeć film więcej niż 2 razy. Dla niego zrobiłem wyjątek, bowiem obejrzałem go aż 4 razy, za każdym razem zakochując się na nowo w tym klimacie. Swoją wypowiedź skończę trochę po gimnazjalnemu. "Wielkie piękno" to po prostu Wielkie Piękno :D W każdym aspekcie! Ocena:8,5/10. Żebyście poczuli ten styl zostawiam tutaj zwiastun https://www.youtube.com/watch?v=p5zKeX7z8i0

niedziela, 5 czerwca 2016

Pejzaż we mgle - 1988

Po ostatniej recenzji wiecie już, że interesuję się nurtem "slow cinema". Idealnie się złożyło, że podczas ostatniej w tym semestrze Akademii Filmowej w Nowych Horyzontach miałem przyjemność wysłuchać wykładu dotyczącego "Filmowego neomodernizmu", który poprowadził Pan Rafał Syska. Swoją drogą świetny wywód. Najbardziej ucieszyło mnie to, że wykładowca wspomniał o Lav Diazie i o "Szatańskim tangu" Tarr'a. Po wykładzie wyświetlone zostały dwa filmy. "Pejzaż we mgle" Theo Angelopoulosa oraz "Syn" braci Dardenne. Dzisiejszą recenzję poświęcę temu pierwszemu. Przed seansem miałem pewien ogląd na styl Theo, ponieważ już wcześniej widziałem jego dzieło nagrodzone Złotą Palmą pt. "Wieczność i jeden dzień". Po jego obejrzeniu rozkochałem się w tym melancholijnym i niespiesznym prowadzeniu narracji. Przypomina mi troszkę wczesny styl Antonioniego. Wiadomo, że mamy inne dylematy czy podłoże społeczno-polityczne, ale sam sposób kręcenia jest jakoś bliźniaczo podobny. Jakbym miał definiować "swoje kino" to wspomniałbym o trzech aspektach. Perfekcjonizm, symbolizm i melancholia. Filmy Angelopoulosa posiadają wszystkie z wymienionych punktów. Perfekcjonizm wyczuwalny jest w pięknych i przemyślanych kadrach przypominających obrazy Claude'a Monet'a. Kamera wykorzystuje pastelowe kolory z efektem jakby lekkiego rozmycia. Symbolizm jest obecny praktycznie w każdej scenie. Jeśli nie jest przedstawiony za pomocą obrazu czy rekwizytu, to obecny jest w pięknych dialogach. Symbolizm najmocniej obecny jest w scenie wyłowienia z morza kamiennej ręki. Nie będę wchodził w szczegóły, żeby nie spoilerować i nie narzucać swojej interpretacji, ale to ręka widoczna na plakacie (i na zdjęciu powyżej). To jedna z lepszych scen filmu, a już na pewno jedna z bardziej pamiętnych sekwencji. Czysta magia opowiadania obrazem oraz dźwiękiem. Moim zdaniem to wyżyny kina. W dosłownie 3 minutach dostajemy porcję pięknej i głębokiej metafizyki. A melancholia objawia się w klimacie i dwóch świetnych, ale emanujących smutkiem kreacjach dziecięcych. Fabułę dzieła można streścić dosłownie w dwóch zdaniach. Greckie rodzeństwo poszukuje swojego ojca. W tym celu brat i siostra wyruszają do Niemiec. To ciekawe, że Theo ukazuje nam tylko dzieci bądź młodzież wkraczającą w dorosłość. Nie mamy w nim ani jeden drugoplanowej dorosłej postaci. Co prawda jest matka, ale widzimy tylko jej cień padający na śpiące rodzeństwo na początku filmu. Moim zdaniem to świetny zabieg podkreślający dziecięcy punkt patrzenia na świat. W mniej więcej połowie dochodzi jeszcze jedna ważna postać. Jest to młodzieniec, który musi zrezygnować z występowania z grupą teatralną, ponieważ dostał wezwanie do wojska. Dzięki wprowadzeniu Pana Syski dowiedziałem się, że to autocytat z jego wcześniejszego filmu pt. "Podróż komediantów", w którym to podczas II wojny światowej grupa teatralna podróżuje po Grecji wystawiając pewien spektakl. Ta informacja była bardzo pomocna w interpretacji tego wątku. I oto Angelopoulos ukazuje nam 3 fazy dzieciństwa. Brat ma około 5 lat, siostra około 10, a młodzieniec jest w wieku nastoletnim. Theo najbardziej skupia się na dziewczynce. Troszkę wkracza na ryzykowne i kontrowersyjne tereny, bowiem przedstawia rodzące się w niej pierwsze pokłady napięcia erotycznego. Młodzieniec jest pokazany jako osoba poszukująca swojej tożsamości. Nie do końca nawet wie jakiej jest orientacji seksualnej. Z jednej strony "rozkochuje" się w dziewczynce, a z drugiej na pewnej imprezie idzie gdzieś ze znajomym w nieznane nam miejsce. Ta scena jest bardzo otwarta. My jako widz możemy się jedynie domyślać co robią w danym momencie. Jednakże Theo daje nam pewne wskazówki w postaci niejednoznacznych spojrzeń nastolatków. To trudny moralnie film. Wiadomo najtrudniejszy jest wątek dziewczynki, która po pewnym wydarzeniu (oczywiście nie napiszę jakim) zmienia swoje nastawienie do świata, tym samym niejako momentalnie dorastając. Nie jest to już ta sama dziewczyna, która uciekła z domu w poszukiwaniu swojego ojca. Spokojnie to nie spoilery, ponieważ mamy to w pierwszej scenie. Nie będę już więcej pisał o fabule i relacjach, bowiem narzucam wam troszkę swoją interpretację. Film przede wszystkim poraża pięknem sfery wizualnej. Tak jak pisałem silnie nawiązuje do francuskiego impresjonizmu. Tak naprawdę sama poetyka obrazu dałaby radę z opowiedzeniem tej historii nawet bez dialogów. Niektóre sekwencje ocierają się o geniusz operatorski. Po seansie napisałem sobie taką notatkę: "kwintesencja piękna kinematografii". Dla samych tych kadrów warto obejrzeć to dzieło. Całość zostaje w głowie na długo, a ostatnia sekwencja ociera się o geniusz. Ocena:8,5. Ciekawym dysonansem był późniejszy seans braci Dardenne. Chaotyczne i pourywane kino. No niestety nie kupuję stylu ulubieńców canneńskiego festiwalu. Ale o tym kiedy indziej ;)