
Tak jak obiecałem cykl "Sylwetka mistrza" przybliżał będzie dokonania moich ulubionych reżyserów. Z racji, że za 2 tygodnie w UK odbędzie się premiera jego najnowszego filmu postanowiłem rozpisać się trochę nad twórczością poety kina Terrence'a Malicka. To jeden z najbardziej bezkompromisowych współczesnych reżyserów. Tworzy on bowiem w pełni swoje autorskie kino, nie patrząc na oceny krytyków, czy nawet na otrzymane nagrody. To tzw. "reżyser widmo". Od bodaj 80-tych lat nie ukazuje się przed kamerami, nie udziela wywiadów, a nawet nie bywa na uroczystych galach. Jeśli chodzi o swoją bezkompromisowość i świadomość języka, to można powiedzieć, że to taki współczesny Stanley Kubrick. Jednakże swoimi stylami reprezentują oni dwa różne bieguny. Malick pomimo swojego już dość sędziwego wieku (72 lata) na swoim koncie ma tylko 7 pełnometrażowych filmów. To stosunkowo mało, ale w swojej karierze Terrence miał dwudziestoletnią przerwę. Na szczęście teraz amerykański mistrz wpadł w wir pracy i w tym roku otrzymamy aż dwa nowe dzieła. Jeden to dramat muzyczny pt. "Weightless", a drugi to pełnometrażowy dokument pt. " Voyage of Time". W tym tekście postaram się przedstawić jego dotychczasowe dokonania i tym samym zachęcić was po sięgnięcie coś z jego repertuaru.

Jego debiut okazał się wielką niespodzianką. Nikt nie spodziewał się po trzydziestoletnim reżyserze takiej ambicji i jakiegoś nowego spojrzenia na rzeczywistość. "Badlands" z 1973 roku wygrał MFF w San Sebastián otrzymując dodatkowo nagrodę za najlepszą rolę męską dla Martina Sheena. Co ciekawe, Malick do aktorów miał wielkie szczęście, bowiem niejako odkrył młodziutką Sissy Spacek znaną później z takich hitów jak Carrie czy Zaginiony. Badlands to piękna opowieść o zakazanej miłości wśród nastolatków. Jednakże Malicka nie interesują tanie banały na temat miłości. Skupia się on na trudnych relacjach pomiędzy córką, a ojcem, która zmusza ją do ucieczki z rodzinnego domu. Nastolatkowie prowadzą niebezpieczny styl życia dryfując, a niekiedy przekraczając granice prawa. I tutaj nasuwa się skojarzenie (i bardzo słuszne) do życia Bonny i Claude'a. Policja cały czas poszukuje naszych bohaterów, by zasłużenie ukarać ich poczynania. Co najważniejsze w kontekście jego kariery. Malick został zauważony jako reżyser potrafiący zauważyć "więcej" w pięknie natury. Już w jego debiucie widoczne są charakterystyczne dla niego spokojne pejzaże oraz baczne przyglądanie się przyrodzie. Nawet Martin Sheen stwierdził, że to najlepszy scenariusz jaki czytał w swoim życiu. A to już wielka rekomendacja, bo Sheen odgrywał główną rolę między innymi w "Czasie Apokalipsy" F.F. Coppoli.

Drugim jego filmem są "Niebiańskie dni" z 1978 roku. I oto Terrence otrzymał pierwszą ważną nagrodę, czyli nagrodę najlepszego reżysera na festiwalu w Cannes. W późniejszej części sezonu nagród "Niebiańskie dni" pozbierały wiele wyróżnień, a podczas gali rozdania Oscarów otrzymał nagrodę za najlepsze zdjęcia (przy czym miał aż 4 nominacje). I znowu Malick odkrył kolejną wielką gwiazdę światowego kina, bo główną rolę powierzył młodemu Richardowi Gere. Akcja dzieje się na plantacji pewnego bogatego farmera. Bill (Richard Gere) wraz ze swoją narzeczoną Abby (Brooke Adams) uciekają z Teksasu, by rozpocząć na nowo swoje życie. Farmer myśląc, że Abby jest siostrą Billa postanawia oświadczyć się i zaproponować małżeństwo. Bill namawia narzeczoną by wyszła za niego i tym samym uciekła z ubóstwa. I co ciekawe reżyser stawia na trudne moralne wybory. Czy miłość dla pieniędzy jest godna? A może czy z tego rzeczywiście narodzi się miłość? Odpowiedzi na te pytania znajdują się "między wierszami". Terrence słynie z nie podawania oczywistych rozwiązań. Daje wiele miejsca do interpretacji. W "Niebiańskich dniach" coraz więcej miejsca jest na przemyślenia na temat otaczającego nas świata. I oto nastała wielka przerwa. Dwadzieścia lat bez kręcenia. Po dwóch bardzo dobrych i dobrze przyjętych dziełach Malick postanowił odpocząć od całej machiny zwanej produkcją filmową.

Ale w 1998 roku światu ukazało się dzieło, które uczyniło krok milowy w przedstawianiu wojny. Bo wojna to przede wszystkim upadek moralny za ideały. Takie stanowisko próbuje przekazać nam amerykański reżyser. "Cienka czerwona linia" została okrzyknięta na festiwalu Berlinale arcydziełem i tym samym otrzymała tam główną nagrodę, czyli Złotego Niedźwiedzia. Otrzymał aż 7 oscarowych nominacji, w tym dla najlepszego filmu, reżysera i scenariusza. Niestety w tym roku wygrało wielkie nieporozumienie, a mianowicie "Zakochany Szekspir". Moim zdaniem nagroda za najlepszy film powinna pójść do Spielberga za "Szeregowca Ryana", a nagroda za reżysera dla Terrence'a Malicka. No cóż czasami Akademicy dokonują dziwnych wyborów. Cienka czerwona linia to ekranizacja powieści Jamesa Jonesa. Rok 1942. Oddział amerykańskiej armii ląduje na okupowanej przez Japończyków wyspie Guadalcanal. Ich zadanie okazuje się misją samobójczą. Główny bohater to szeregowy Robert Witt grany przez natchnionego Jima Caviezela. Ale jak tak teraz analizuję, to w tym filmie nie ma aż tak widocznego głównego bohatera. Tak naprawdę jest kilku głównych bohaterów. Obsada jest imponująca, która składa się z samych gwiazd. Kogo tu nie ma? Jest Sean Penn, George Clooney, Adrien Brody, John Cusack, Woody Harrelson, a nawet John Travolta czy Jared Leto. W stylu widać już wyraźną zmianę. Na film trwający blisko 3 godziny około półtorej godziny mamy zostawione na same przemyślenia. Narracja prowadzona z off'u (tak charakterystyczna dla jego późniejszych filmów). Malick przez te 20 lat musiał przejść jakąś wewnętrzną zmianę. Od szalonego i młodzieńczego reżysera z Badlands do dojrzałego i mądrego myśliciela w Cienkiej czerwonej linii. W jego stylu ważną rolę zaczęła pełnić symbolika. I tutaj zaczyna się podział widzów na wielbicieli i szyderców. Słyszałem wiele opinii, że Terrence Malick to Paulo Coelho kinematografii. Może rzeczywiście niektóre teksty z off'u ocierają się o banał, a nawet kicz, ale film w tych momentach i tak nadrabia warstwą wizualną. Jak dla mnie "Cienka czerwona linia" to drugi ulubiony film w jego artystycznym dorobku. Co ciekawe pierwotna wersja miała trwać 6 godzin, ale ze względu na dystrybucję musiała zostać skrócona. Cały czas czekam na jakieś kolekcjonerskie wydanie na DVD tej wersji. Na koniec jego omawiania chciałbym wspomnieć o przecudownej roli Jima Caviezela. Widać, że to człowiek wielkiej wiary. Ma jakiś taki ciekawy błysk w oku. Nic dziwnego, że później została mu powierzona najtrudniejsza rola do odegrania.

Na następne dzieło musieliśmy czekać aż do 2005 roku. "Podróż do Nowej Ziemi" to najdziwniejszy jeśli chodzi o wybór scenariusza film w jego karierze. Na warsztat wziął opowieść o Pocahontas. Chyba większość z nas widziała disney'owską wersję tegoż klasyka. Tym większe było zdziwienie, że z pozornie łatwej historii można wykrzesać tak dziwny i ambitny film. W głównych rolach występują: Colin Farrell, Christian Bale i Christopher Plummer. Tutaj już wyraźnie oddzieloną mamy akcję od prawd życiowych serwowanych widzom z off'u. Największym plusem tego dzieła jest fakt, że Malick rozpoczął współpracę z najlepszym tworzącym operatorem zdjęć Emmanuelem Lubezkim. Teraz tak naprawdę to on przejął całą sferę wizualną. Z Terrencem widać, że złapali identyczny język artystyczny. Dogadują i uzupełniają się w swojej artystycznej wizji. Dzięki tej współpracy Lubezki zaczął eksperymentować z formą, światłem i prowadzeniem kamery. Moim zdaniem to dzięki tej współpracy mogliśmy podziwiać tak perfekcyjne zdjęcia w Birdmanie czy Zjawie. Przecież w Zjawie oniryczne sceny są żywcem wzięte ze stylu Malicka (pisałem o tym wcześniej w recenzji Zjawy). Fabuła opiera się na całej opowieści. Czyli tak jakby u Disney'a pierwsza część wraz z sequelem.

O jego następnym filmie chciałbym się trochę rozpisać. Od "Drzewa życia" rozpocząłem zapoznawanie się z jego twórczością. Ostatnio robiłem sobie taki ranking top25 filmów, które widziałem w swoim życiu. Nie mogłem go pominąć. Z ponad 1250 filmów wybrałem właśnie jego, także selekcja była dość spora :) Ostatnio na facebook'owym profilu kolegi Griffina (świetny blog) pod jego recenzją napisałem moją interpretację tego filmu. Polecam przeczytać dla tych którzy obejrzeli film. Nie będę tutaj przepisywał, żeby po prostu nie narzucać swoich przemyśleń odnoszących się do fabuły i poszczególnych scen. Co do niego mam ogromny sentyment, ponieważ od tego zaczęła się moja miłość do ambitnego kina. Mam dwa takie filmy, które natchnęły mnie do poszukiwania w kinie czegoś więcej niż tylko rozrywki. To "Persona" Ingmara Bergmana i właśnie "Drzewo życia" Malicka. Akcja toczy się na dwóch płaszczyznach. Nasz dorosły bohater dowiaduje się o śmierci swojego brata. Skłania go tym samym do przemyśleń nad otaczającym go światem i do wspomnień swojego trudnego nastoletniego wieku. Po drodze mamy przedstawione Genesis, ale nie będę zdradzał znaczenia, żeby nikomu nic nie narzucać (dla ciekawych: https://www.facebook.com/Griffin92/photos/a.571434906346238.1073741828.571425963013799/653243314832063/?type=3&theater moja opinia w komentarzu obok). Terrence urasta w tym filmie do rangi mistyka. To bardzo religijne kino. Czyste dobro na ekranie! Tak mądrych przemyśleń z off'u jest niestety mało w współczesnym kinie. Chociaż są tacy (niestety większość), którzy nie rozumieją kontekstu i rozwalają to arcydzieło. Trochę wstyd mi za naród, ale na filmwebie średnia ocen to 5,7... To prawdziwy skandal, ale cóż filmweb jest dla miłośników Marvela i kina mulipleksowego (większość newsów dotyczy komercyjnych projektów...). "Drzewo życia" to perła w koronie Malicka jak i Lubezkiego. Takich pięknych zdjęć we współczesnym kinie jest naprawdę niewiele. Tu drugi skandal, że Lubezki nie otrzymał wtedy Oscara... Z perspektywy czasu to i tak nie wyszło mu to na złe, bowiem dzisiaj na swoim koncie ma już 3 statuetki. Moim zdaniem Malick w Drzewie życia osiągnął swój szczyt jeśli chodzi o poetykę obrazu, dźwięku i słowa. Tutaj są już zalążki jego nowego gatunku, czyli eseju filmowego. Co prawda jest część środkowa (okres dorastania głównego bohatera), ale początek i koniec jest zerwaniem z klasyczną formą filmową. To zbiór przemyśleń, zbiór wywodów na temat istnienia i przedstawienie kontrastu Bóg/człowiek. Film otrzymał zasłużoną Złotą Palmę w Cannes i moim zdaniem powinien otrzymać Oscara za najlepszy film roku. Ale to za trudne klimaty na Akademię... Z drugiej strony Terrence nawet nie przyjąłby nagrody, bowiem tak jak wcześniej pisałem to "reżyser widmo". Rzadko to mówię, ale ten film ukształtował i zmienił moje patrzenie na świat. Może jestem jakiś dziwny, ale po jego obejrzeniu patrzenie na zwykłe drzewo już nie jest takie samo.

Niestety u każdego mistrza zdarza się jedna wpadka. Tak jest z jego przedostatnim dziełem pt. "Wątpliwości". Popada w nim w autoparodię... Niestety eksperyment ze stworzeniem filmu bez scenariusza okazał się niewypałem. Aktorzy nie mieli przygotowanego scenariusza, tylko Terrence codziennie dawał im kartkę z napisaną do odegrania emocją. Aktorzy improwizowali kwestie. Czasem Malick rzucał zza kamery pewne przemyślenia. To już nie jest film, to esej filmowy. Bez dramaturgii, bez fabuły. Po obejrzeniu stwierdziłem, że gdyby miał napisany scenariusz, to byłoby arcydzieło. Na poziomie realizacyjnym paradoksalnie stoi na wysokim poziomie. Jednakże brak podstawowego czynnika tworzącego dzieło sprawiło, że ogląda się go fatalnie. Nie przedłużając przechodzę do już ostatniego filmu.

"Knight of Cups" swoją premierę miało na festiwalu Berlinale w 2015 roku. Jednak w 2016 wszedł do kin. Ten film umieściłem na liście najbardziej oczekiwanych premier 2016 roku. I po obejrzeniu w ogóle się nie zawiodłem. Podobnie jak "Wątpilowości" to esej filmowy. Christian Bale gra postać scenarzysty z Los Angeles poszukującego odpowiedzi na egzystencjalne pytania. W świecie bez kręgosłupa moralnego z szalonymi imprezami dochodzi do wniosku, że nie może tak dłużej żyć. Poszukuje w swoim życiu jakiegoś dobra. Czegoś co oderwie go od konsumpcyjnego świata. Ten film działa hipnotycznie. Głównym motywem muzycznym jest "Exodus" W. Kilara, w połączeniu z eksperymentalnymi zdjęciami Lubezkiego tworzą mieszankę idealną. Po jego obejrzeniu film skłania do zastanowienia się nad swoim życiem. A przede wszystkim skłania do zastanowienia się nad konsumpcjonizmem otaczającego nas świata. I oto dotarłem do końca dzisiejszych rozważań. Z niecierpliwością czekam na skrajne opinie na temat jego najnowszego dzieła "Weightless". Mam cichą nadzieję, że będzie na NH w lipcu :) No cóż... Poczekamy, zobaczymy :)